Jesień rozgaszcza się u nas na
dobre. Drzewa powoli żółkną, powietrze pachnie wilgocią i jest już chłodno,
zdecydowanie chłodno. W mojej szafie wylądował kolejny sweter, tym razem w
kolorze stalowego nieba, takiego jakie wisiało nad nami gdziekolwiek się ruszyliśmy
przez bite dwa miesiące wakacji i takiego, jakie wisi nad nami właśnie teraz.
Oto Melanie – projekt (a jakże! znowu!)
Marzeny Kołaczek. Miękki i niemiłosiernie kusy, bo walcząc z nieuzasadnioną
potrzebą posiadania dużej liczby wełny, kupiłam po raz pierwszy tyle motków ile
wskazywał na to projekt, a nie o jeden motek więcej, jak to zwykle miałam w
zwyczaju. No i włóczki zabrakło. Do dziś nie ogarniam jak
to się mogło stać, bo przecież próbka się zgadzała, a mimo to motki bezlitośnie
topniały w oczach, a na domiar złego potrzebne odcienie wymiotło również z
Chmurkowego sklepu.
Nic to. Powstała wersja mini –
przeczuwając nadchodzący kryzys skracałam niemiłosiernie najpierw dolny
mankiet, później dekolt, wreszcie rękawy. Ale wiecie co, jest dobrze. Nie będę
już nic zmieniać.
Dzięki połączeniu luksusowych
nitek od Julie Asselin (Fino i Anatolii) sweter jest miękki, puchaty i jak nie
z tego świata (sami zobaczcie jak grają w nim promienie słońca).
I czuję
niedosyt. Będzie kolejna wersja, ale zdecydowanie większa i w nasyconych
wiosennych kolorach. Włóczka już kupiona. Z zapasem, a co!