Internet przepełniony jest
poradami jak ograniczyć dobra wokół nas, jak nie dać się zniewolić rzeczom,
żeby w pełni zacząć żyć i czuć radość z otaczającego nas świata. Mniej
przedmiotów to więcej wolności, więcej spokoju, więcej czasu dla siebie. Etiamsi
omnes, ego non. Nurzam się więc w maksymalizmie dziewiarskim, z szuflad wysypują
się motki, saszetka na druty ledwo się dopina i wiecie co? Nie zakłóca mi to
harmonii w życiu. Jestem szczęśliwa. Mam wszystko. I mimo że mam wszystko, to
chcę więcej. Więcej mieć i więcej potrafić. Narzucać na druty co rusz coś
nowego, sprawdzać jak się w ręku nitka prowadzi, jak skręca się na kołowrotku,
jak się farbuje, jak pachnie. Czy podgryza, czy miękka, czy dobrze znosi
pranie
Dziś krótka opowieść o Człowieku,
co w pełni tę moją potrzebę posiadania rozumie i pielęgnuje. Człowieku przez
wielkie „C”, bo uwierzcie mi, rzadko zdarza się taka kumulacja dobroci, miłości
i spokoju. Mój Teść, bo o nim mowa, jak nikt słucha i spełnia marzenia. Widząc
moje kołowrotkowe zmagania, stworzył zestaw potrzebny każdej dziewiarce –
parasolkę i nawijarkę, opierając się wyłącznie na zdjęciach ze sklepów
dziewiarskich i filmach z YT. Większość z Was zapewne ma swoje, prosto ze
sklepu. Ja nie mogłam się długo zebrać, żeby sobie kupić, zawsze w koszyku
lądowały nowe motki, druty czy żyłki. Dziś wkraczam w nową erę dziewiarstwa -
mam wreszcie własne, jedyne w swoim rodzaju, bo stworzone ręcznie, przez niego.
Ostatnie tygodnie przędę więc
niespiesznie, potem blokuję na motowidle, zwijam w precle i wreszcie w motki. Zwolniłam
tempo, chyba było mi to potrzebne. Nacieszam oko kolorami przędzonych nitek, wysysam
ich energię, a w głowie powoli układam i porządkuję pomysły do zrealizowania.
I na koniec jeszcze jedno dzieło
mojego Teścia. Domek dla dzieci. I dla mnie chyba też, bo to przecież moje
marzenie z dzieciństwa, które podchwycił w trakcie którejś z wizyt, a potem
mozolnie przez kilka miesięcy realizował w swoim warsztacie. Sami więc
widzicie. Jak można chcieć mniej?